Piekło nizin powraca szybciej niż myślałem. Teraz przypominam sobie jego fakturę: nie jest ulane z jednej materii – jest utkane z rozmaitej głupoty, z kakofonii szaleństw rozmaitych i sprzecznych. Kluje się wtedy, gdy raptus jednych znajdzie echo w małostkowości drugich; gdy histeria egzagerantów spotka się z kpiną podleców. Jak w “Trans-Atlantyku”: to piekło potrzebuje szaleńczego spięcia się Polaków, wzajemnego poranienia zakrzywionymi kańczugami.
W tym piekle słowo “Wawel” zastępuje niebo zbawionych, zaś “Powązki” przemieniają się w dolinę odepchniętych. Dobro i chwała zostały potłuczone na kawałki, spokój żałoby potargany.
Nawet przez moment nie wychylę się z tego mojego smutku z żadnym racjonalnym argumentowaniem “za” czy “przeciw” (choć już czuję powiew tego narodowego “rozstąpienia: “jest pan za czy przeciw?”). Już za późno: na argumenty – bo nie mają szans przy namiętnościach, na rady – bo decyzje podjęto.
Ale powiem po prostu, czego mi żal… Żal mi grobu w warszawskiej Archikatedrze, gdzie spocząłby warszawianin, dziedzic Żoliborza i Powstania Warszawskiego, prezydent Warszawy, najwybitniejszy Prezydent RP po 1989.